Priorytety
- Iw
- 16 sie 2018
- 5 minut(y) czytania

#felieton#sexwmniejszymmiescie#blog#blogger#lifestyle#zwiazki#marriage#couple#milosc
Życie to sztuka wyborów. Kto z nas nigdy nie stał na rozdrożu dróg i miał do wyboru iść w lewo albo w prawo. I pozostaje potem w głowie zagadka, jak byłoby, gdybyśmy wybrali tę drugą ścieżkę?
Często tak jest w naszych relacjach z ludźmi, zwłaszcza przy wyborze tego odpowiedniego partnera. Czy to jest właściwa osoba? Z tym człowiekiem mam się związać? Jak dokonać właściwego wyboru, aby później nie zastanawiać się, czy „inna opcja” byłaby dla mnie korzystniejsza?
Spróbuję odpowiedzieć na swoim przykładzie. Tylko sprostuje: nie uważam się za znawczynię tego tematu i pewną, że mój związek przetrwa wszystko i jest idealny. Pewna jest tylko zmienna, a tak naprawdę to związek sam się nie utrzyma, jeżeli to my nie dołożymy wszelkich starań.
Od początku. Tak jak wspominałam już wcześniej okres buntu przeszłam, tak łagodnie, że moi rodzice nawet tego nie odczuli. Zasada była jedna: możesz wyjść wszędzie, ale na ustalonych regułach. Dajesz znać, jeżeli wrócisz później, jesteś dostępna pod telefonem. Reguł nigdy nie złamałam, dlatego zaufanie również było na wysokim poziomie. I nadszedł ten czas, o którym pisałam w poprzednim felietonie „Geneza wojny płci”, że chciałam wyrwać się z rodzinnego gniazda i spróbować żyć po swojemu. Zarabiać na swoje utrzymanie, poznać nowych ludzi, zmienić środowisko i otoczenie.
W podróż po dorosłość udałam się do stolicy. Zawsze marzyłam o tym, aby wyjechać do dużego miasta. I tak zaczęłam uczyć się życia na nowo. Bywało różnie. Czasem zarwane noce, praca, dodatkowo odbywałam staż w jednej z komercyjnych stacji telewizyjnych. O matko, co to był za stres dla takiego żółtodzioba! To też jest historia na kolejny felieton. W tym wszystkim gdzieś poszukiwałam samej siebie.
Na swojej drodze spotkałam przeróżnych ludzi. Byli również mężczyźni. Nie zapomnę, gdy po jednym z zawodów miłosnych do stolicy przyjechał mój najlepszy przyjaciel. Udaliśmy się do mojego ulubionego klubu „Underground” - niestety przez budowę metra został zlikwidowany ;-( Bawiąc się świetnie, odreagowując, mój przyjaciel mi mówi, zobacz, wskazując na przystojnego chłopaka, wyjętego z filmu „Step Up”, niczym Channing Tatum - z takim facetem powinnaś być, to jest koleś dla Ciebie. Wróciłam z imprezy i nie mogłam przestać myśleć - miałam tego „Adonisa” przed oczami. Nawet obudziłam moją współlokatorkę i musiałam jej o tym odkryciu opowiedzieć.
Nie minęło kilka miesięcy z ekipą znajomych, udaliśmy się do kolejnego klubu na celebrowanie urodzin kumpla. Nagle dostałam jakby strzał w twarz. Mówię do mojej przyjaciółki to ON! To On mój ADONIS - faktycznie siedział sobie przy barze ten sam chłopak, którego wskazał mój przyjaciel. Moja przyjaciółka od razu do niego podeszła i nas sobie przedstawiła. Myślicie, że będzie happy end? Jak to bywa, wymieniliśmy się nr telefonu, umówiliśmy się na kilka spotkań i finalnie nic z tego nie wyszło. To był jeden z kilku moich zawodów …. Inne kąski pozostawię Wam na kolejne felietony.
Zmierzając do brzegu. Nigdy nie wiesz, która znajomość da początek czemuś wielkiemu. Prawda jest stara jak świat, że gdy przestaje Ci zależeć i nie „ciśniesz” na siłę to wtedy wszystko się udaje. Trzeba sobie dać zwyczajnie trochę czasu.
Także odpuściłam sobie przypadkowe, klubowe znajomości, skoro ktoś mnie nie traktuje na poważnie, nie widzi we mnie swojej Jenna Dewan, to nic, trzeba żyć dalej. I tak korzystałam z najlepszych lat. 22 lata i imprezy, praca, szkoła, znajomi i tak w kółko. I właśnie na jednej z imprez przyszedł ON. Przyplątał się, bo mamy wspólnych znajomych, także go zgarnęli, a wiadomo, że w akademikach są dobre imprezy. Tę imprezę przegadaliśmy. Bez żadnych pikawek w sercu, bez strzał amorów, po prostu ja miałam swój słowotok, a on był dobrym słuchaczem. Następnego dnia mieliśmy napić się kawy, ale w całym amoku, zapomniałam, że trzeba iść zarobić na życie studenckie i nawet nie dałam znać, że mam na pierwszą „szychtę”. No i się skończyło.
Matka natura jednak coś wyczuła i doszło do wybuchu wulkanu na Islandii, który spowodował odwołanie lotów, również JEGO lot został odwołany. Przypadek? Tak to mógł być przypadek, ale to, że tego samego dnia, gdy jego lot został odwołany, ja spacerowałam pod akademikiem i się spotkaliśmy hmmm przeznaczenie. Serio, to nawet o tym nie myślałam w tych kategoriach, ale w końcu była możliwość wymienić się nr telefonu i zgadać na jakieś spotkanie. I tak znowu miałam bystrego słuchacza.
Pamiętam, że lato wtedy również dawało się we znaki, a ja miałam przed sobą ukończenie studiów licencjackich i masę stresów. I dzięki tym spotkaniom, przejęłam JEGO spokój, luz, harmonię. Stał się naszym akademickim BUDDĄ. Opowiadał wszystko ze stoickim spokojem, pomyślałam sobie, że też odpuszczę, po co się tak spinać. Ostatnie egzaminy poszły mi tak gładko, że nie wiedziałam, co się dzieje. Chociaż niektórzy już wiedzieli przede mną.
Ja z BUDDA? Ha, nie ma mowy. To nie mój typ. Przecież mój typ tańczył ostatnio w klubie. Nie, my w ogóle do siebie nie pasujemy. To nie ta ścieżka.
Z dobry rok wstecz bywałam często u znajomych z drugiego akademika, którzy chcąc mnie namówić na jakąś imprezę, a widząc moje asertywne podejście, powiedzieli, że gdyby był tu RUMUN, on by Cię wyciągnął i na wszystko namówił. Myślę sobie, matko jedyna! Co to za RUMUN, pewnie został w Warszawie po tym jak zamknęli Jarmark Europa i handluje w podziemiach jakimś tombakiem, chodzi w skórze i ma dwa arbuzy pod pachami. Pomyślałam sobie, o nie! To nie towarzystwo dla mnie.
I wracając do tamtego gorącego lata, siedzimy na schodach pod akademikiem z BUDDĄ i z naszym kolegą, który odbiera telefon i żywiołowo z kimś rozmawia. Wnioskuje, że rozmówca robi szybki rekonesans co u niego słychać, co porabia, z kim siedzi i nagle mówi: siedzę sobie pod akademikiem z RUMUNEM i jego koleżanką. I wtedy zapaliła się czerwona lampka. To jest ten RUMUN, który chodzi i ludzi namawia do „złych rzeczy”, przecież to Budda, wcielenie harmonii i spokoju. Byłam zaintrygowana, wiedziałam, że muszę poznać jego historie.
Postanowiłam skręcić w uliczkę za nim. I nie żałuje tego do dziś. Chociaż nie było łatwo, czasem trzeba się odważyć i spróbować. Strach to oszust i kłamca. Nie można mu ulec. W końcu na mojej drodze pojawił się człowiek, który był tak inny od moich wyobrażeń, od moich oczekiwań, a tym samym potrafił mnie tak mocno zaskoczyć sobą, że czułam się jak "Alicja w Karinie Czarów”, która goni króliczka.
Jak wybrać tę odpowiednią ścieżkę i nie żałować swojego wyboru? Przede wszystkim nie szukaj na siłę, żadnych dróg. Czas, spokój, cierpliwość - to pomaga. Nie skreślaj ludzi, dopóki nie poznasz ich historii. Każdy z nas skądś przybywa i dokądś zmierza i może to właśnie z tą osobą odbędziesz najpiękniejsza podróż swojego życia.
Jesteśmy bardzo różni, ale paradoksalnie mamy bardzo dużo wspólnego. 8 lat przemierzamy wspólnie kolejne ścieżki i nigdy nie wiadomo co czai się za zakrętem, ale fakt, że idziemy razem, jest bezcenny.
I kiedy obecnie w radiu króluje utwór „Tamagotchi” uznawany za hit hip-hopu, ja wracam do starego rapu z tekstami ponadczasowymi. Paktofonika „Priorytety”, „Wszystko ma swoje priorytety, wszystko ma swoje wady i zalety” - tak też jest w życiu, czasem druag połowę dobieramy na zasadzie rozsądku, bo to dobra partia jest, probujemy ważyć wady i zalety … to nie jest właściwa droga. Bo gdybym wybrała głos rozsądku, nie przeżyłabym tylu fantastycznych chwil.
cdn.
Comentários